6 kwietnia w Gminnym Ośrodku Kultury w Tworogu odbyła się szósta edycja ?Babińca?. Jednym z punktów programu było spotkanie autorskie z Bożeną Mazalik, autorką książki „Baba na safari”. Poniżej publikujemy „babską” rozmową z pisarką.
Marta Kobędza Krain: Początkowo książka miała być dla wąskiego odbiorcy. Stało się jednak zupełnie inaczej. O czym i dla kogo Pani pisze?
Bożena Mazalik: Przede wszystkim chciałam podziękować organizatorom imprezy, Pani Grażynie Chmiel i Pani Marcie Kobędza-Krain, za rozmowę i czas poświecony mojej książce.
Temat jest rzadki, raczej dla wąskiego odbiorcy, kto bowiem chce czytać o polowaniach, prócz myśliwych. Myśliwi to towarzystwo zamknięte, wyobcowane, bo to ciągle w lesie siedzi, na czytanie nie ma czasu, na ambonie nie wypada, można jakiegoś dzika przegapić, albo jelenia nie dostrzec, na ambonie oczy trzeba wypatrywać za zwierzyną, a nie ślęczeć w jakiejś książce którą w dodatku baba napisała. Ale ostatecznie książka jest, i co niektórym nawet się podoba.
Pierwotnym zamiarem było napisać książkę tylko i wyłącznie dla myśliwych i wydać ją w wydawnictwie łowieckim. W trakcie pisania jednak okazało się, że więcej osób jest zainteresowanych jeśli już nie łowiectwem, to Afryką, zwierzyną jaka tam występuje, ludźmi i obyczajami. W przerwach miedzy polowaniami, czasem coś udało się zwiedzić.
Złośliwi trochę mówią, że każdy, kto pojechał do Afryki to zaraz o tym pisze. Tak do końca to chyba nie jest prawda ponieważ sama znam kilka osób, które tam były i nie miały potrzeby pisania zaraz książki, mnie też nie chodziło o to, żeby zaraz pochwalić się, że tam byłam, raczej przyświecał mi inny cel mianowicie, pokazać jak jest na safari od strony kuchni.
Myśliwi przywożą z takiej wyprawy trofea i mnóstwo zdjęć. Mężczyźni oglądają je porównują ze swoimi, oceniają krytykują, może dlatego nie umieściłam w książce typowych zdjęć z trofeami, nie znaczy to, że takich nie mamy w naszej kolekcji, ale nie chciałam prowokować ocen. Szczegóły zostają w archiwum domowym. Zatem nie o to chodziło, by się pokazać. Po każdej wyprawie zadawano mnie konkretnie mnóstwo pytań, były to typowo kobiece pytania, jak tam było, co robiłaś, nie nudziłaś, się, nie bałaś się. Jak żeście spali, w domy czy w buszu, a pająki były? A jaszczurki, a co ci Murzyni jedzą, jak wam smakowało, a jak restauracje, co z dziećmi. A ci murzyni jacy oni są?
Na tego typu pytania są właśnie w książce odpowiedzi. Odpowiadam na pytanie dlaczego mówiono na mnie Bonita a nie po imieniu, jak wygląda polowanie na lwa, lamparta, dlaczego pawiany są niebezpieczne, jaki jest krokodyl w dotyku.
Są informacje dla mężczyzn z jakiej broni polowaliśmy i jaki kaliber jest najlepszy, co z sobą wziąć z ubrań, jak obłaskawić kucharza, jak się zastawia pułapkę na lamparta i w jaki sposób zaciera ślady woni człowieka. Pustynie, targowiska, dzieci w restauracjach, na czworaka i w kuchni. W niektórych nie przyjmowali z dziećmi potem zrozumiałam, dlaczego.
O polowaniach na księgarskim rynku jest niewiele i kontrowersyjnie. Sama szukałam prze wyjazdem materiałów na temat, niestety nic nie mogłam znaleźć, musiałam wspierać się lekturą niemieckich poradników dla myśliwych i wyciągać stamtąd informacje , jakie były potrzebne mnie, kobiecie, ale nie tylko.
Napisałam książkę w której nie oceniam, nie wypowiadam się na ten temat. To chyba było najtrudniejsze, pohamować swojego wewnętrznego krytyka, moralizatora. Ponieważ samą mnie drażni w niektórych lekturach nawet znanych pisarzy reportażystów, kiedy autor pisze z niesmakiem i subiektywnie o pewnych nacjach narodach, czy rasach. Określenia typu Niemiaszek albo Angol dla mnie osobiście są nie do przyjęcia. Starałam się tego unikać, uważam, że moje prywatne sympatie i animozje jeśli musze, to mogę ewentualnie przedstawić w powieści, ale nigdy nie w reportażu, wprawdzie nie aspiruje do nadanie mojej książce aż rangi reportażu, jest to raczej powieść reportażowa, forma luźniejsza. Pokazuję jak jest. Jak ci ludzie żyją, jak nas traktują, z czego żyją, na przykład na Lwiej farmie.
Marta Kobędza Krain: Pani książka to żywa reporterska relacja z prawdziwych polowań w Afryce. Busz, wielkie rośliny niezbyt przyjazne środowisko, nieznane odgłosy i skradające się zwierzęta a wśród tego wszystkiego drobna niepozorna kobietka, która sama siebie nazywa babą. Czy to słowo baba ma potwierdzać powiedzenie gdzie diabeł (w domyśle chłop) nie może tam babę pośle?
Bożena Mazalik: Tytułowa ?baba?, to niezupełnie ta baba od diabła. To raczej brak kobietki, lali. Kobieta jest zmienna. Uważam, że spełniamy w życiu różne role i mamy tutaj większe możliwości niż mężczyźni. Ponieważ gdy my łapiemy się zajęć męskich, raczej nikt się z nas nie wyśmiewa. Odwrotnie jest często, gdy mężczyzna łapie się zajęć kobiecych. Uważam też, że możemy być wielorakiego kalibru, kiedy trzeba to jesteśmy subtelne, delikatne, rozmarzone, w innej sytuacji potrafimy być zdecydowane, władne, przejmujemy rządy, o czym same doskonale wiecie.
Kiedy jadę na safari włączam scenariusz ?baby?. Szukam bojówek, traperek? Skarbem jest mądra kamizelka, z kieszeniami i chustką, dużą jedwabną chustką. W innych sytuacjach potrafię zmienić skórę, ale tam w Afryce owo przekształcenie się w babo chłopa jest czasami niezbędne. W domu pozwoliłabym sobie czasami na mały pisk, kiedy mysz przebiega mi po kapciu, niestety małżonek już na takie numery nie daje się nabrać. Sama muszę nastawiać pułapki na myszy, a pająki? Cóż ? pokazuję im odkurzacz. Jednakże afrykańscy mężczyźni traktowali mnie z dużą atencją. Czasami nawet otwierali drzwi od samochodu, sadzano mnie w szoferce, co było dużą uprzejmością, ponieważ i wiało mniej i było jednak wygodniej. Tam siedząc z tyłu można z samochodu wypaść. To Afryka. U nas taki tekst wydaje się przesadzony, rzadko który pan tak prowadzi, żeby aż wypadać z auta.
Ale tam, to co innego. To było podczas jazdy w RPA gdy za hartebestem przejeżdżaliśmy przez takie kopje usiane kamieniami i głazami. Wierzyłam wtedy w mit afrykańskiego kierowcy i zastanawiałam się czy dotyczy on tylko czarnych, czy również białych kierowców. Naprawdę się bałam. Na samochodzie mocuje się takie uchwyty na broń, no cóż, niczego innego nie było w zasięgu ręki czy wzroku, czego mogłabym się przytrzymać, .. zatem złapałam się czegoś, na jakiejś nierówności i w pewnym momencie poleciałam do tyłu trzymając w garści mężowski karabin. Cóż, łapałam, co było pod ręką. Więcej mnie z tyłu nie posadzili.
Wspomniała pani o niezbyt przyjaznych odgłosach, to ptaki najczęściej, ponieważ ryk lwa jest dostojny i taki straszny ale bardziej wirtualny. Do człowieka nie dociera jego realność, a ptaki wydawały odgłosy całkiem blisko, dobrze mówię, wydawały odgłosy, ponieważ tam ptaki nie ćwierkają nie szczebioczą i nie ćwirlikają, tam ptaki skrzeczą, wyją i ryczą jak krowy.
Marta Kobędza Krain: Skąd baba wie jak się poluje?
Bożena Mazalik: Zdawała egzamin łowiecki, musiała się nauczyć. Baba przede wszystkim zawsze chciała pisać i pisała, ale dopiero teraz zaczęła traktować to poważnie. Za łowiectwo wzięła się, żeby zrozumieć ten kawałek męskiego świata.
W ogóle próbowałam wszystkiego, co się dało, by wiedzieć jak to jest, co oni czują , maluję obrazy, jeżdżę konno, robię wiele różnych rzeczy po prostu z ciekawości. Żeby stworzyć bohatera trzeba niejako wejść mu do głowy, jeśli samemu doświadczyło się podobnych emocji, to łatwiej o tym napisać. To jak research. Wiem jak się poluje, mogę to robić, nie znajduje jednak w tym tego czegoś. Co niewątpliwie niektórzy mężczyźni znajdują. To jest pasja, dla mnie pasją jest twórczość, pisanie, malowanie, wystrój wnętrz, w zależności od okresu życia. Pasje się zmieniają. To są takie pomniejsze pasje, pisanie jest ta właściwą, żadna inna nigdy mnie tak nie owładnęła.
Marta Kobędza Krain: Mężczyzna goni za zdobyczą zalany testosteronem, strzelba w ręce dodaje mu animuszu a jak czuje się baba z aparatem w ręce zamiast broni. On w razie zagrożenia nie wystrzeli. Jak radziła sobie Pani ze strachem?
Bożena Mazalik: Baba zaś goniła, zalana adrenaliną. Dojść, zobaczyć, zrobić zdjęcie, nakręcić ujecie, nie zmarnować, zdążyć i nie dać się wystraszyć. Być przygotowanym na wszystko łącznie z atakiem.
Na szczęście zawsze towarzyszyłam w polowaniu gdy postacią nr jeden był mój małżonek, odpowiedzią na pytanie jest ? absolutne zaufanie. Dokładnie to pokazałam w polowaniu na lwa w mojej książce. Musiałam mieć absolutne zaufanie do niego, żeby skupić się na tym co robiłam. Musiałam zaufać, mężowi, jego umiejętnościom, sprawności i temu, że w ostatniej chwili nie ucieknie zostawiając mnie na pożarcie. To specyficzny rodzaj zaufania i najczęściej przywiązany jest do określonych zdarzeń i miejsc.
Poza tym, jak radziłam sobie ze strachem? Chyba mam taką naturę. A może chodzi o to, że zawsze od dziecka obcowałam z dużymi zwierzętami? Chodziłam sama do lasu nocą, uwielbiam rykowisko jeleni, ale lubię wtedy być sama. Lubię ciemność, mrok, lubię jak jest trochę strasznie, to chyba ta moja druga natura pisarki. Chyba tak.
Marta Kobędza Krain: Czy potrafi Pani strzelać?
Bożena Mazalik: Tak. Potrafię. U nas jest rywalizacja i inaczej moi mężczyźni nie dali by mi żyć.
Musze przestrzeliwać broń, gnają mnie na strzelnicę. Czasem kazali brać udział w zawodach. U nas to dość normalne.
Marta Kobędza Krain: Kobieta z natury jest delikatna nawet ta z ksywką Baba jak się to ma do tropienia i podchodzenia zwierzyny?
Bożena Mazalik: Można ją podchodzić delikatnie, nawet trzeba. To tak, jak z ujeżdżaniem narowistego konia, trzeba delikatności. I wyczucia. Przy podchodzeniu również, powinno się stąpać bezgłośnie, odpowiednio stawiać stopy. Włączyć tzw. patrzenie boczne.
Marta Kobędza Krain: Lamparty to na obrazku takie większe kotki, w Realu to zwierze, które potrafi zaatakować znienacka. Jak wygląda spotkanie z tą kicią oko w oko?
Bożena Mazalik: Lamparty mają od 60 cm do 1,20 m w zależności od rejonu. Zawsze jednak są niebezpieczne. Lampart jest oportunistą. Zawsze dostosuje się do otoczenia do warunków w jakich się znajdzie. Wykorzysta je dla siebie, jeśli w łowisku nie ma tego co lubi najbardziej to zadowoli się tym co jest, co znajdzie, zmieni gusta. W tej chwili zawęża się obszar jego występowania, zatem lamparty zbliżają się do siedzib ludzkich. Ingerują w środowisko rolników, zwierząt domowych.
Spotkanie z nim oko w oko? Może wyglądać różnie. Najlepiej jeśli to jest spotkanie na duży dystans. Dla mnie im większy tym lepszy. Na południu Namibii lampart odgryzł jednemu z tropicieli, którzy podprowadzali męża, cały pośladek. To było prawie oko w oko, a raczej żeby z pupę. Ale lamparty raczej unikają człowieka. Nie polują na ludzi, i o ile mówi się, że ze spotkania z lwem można ujść z życiem, ponieważ lew może zaatakować człowieka, przewrócić go, okaleczyć i pójść sobie, to lampart zawsze kończy sprawę, a przynajmniej takie ma intencje. Poza tym lampart od razu tak atakuje, by zabić, nie aby wystraszyć, albo dąć nauczkę. Jedną łapę wbija w twarz, drugą pruje jelita.
Marta Kobędza Krain: Po dniu pełnym wrażeń, adrenaliny i na pewno bardzo wyczerpującym bierzemy prysznic, kładziemy się do wygodnego łóżka i regenerujemy siły na dzień następny. W warunkach normalnych oczywiście. A co tam było normalne?
Bożena Mazalik: Och! Cudowne było jak zabłądziłam idąc z łazienki do naszej chatki, ale o tym w książce, nic nie powiem.
A łazienki były przeróżne, trzeba jednak przyznać, że i owszem, zwraca się tam uwagę na potrzeby gości, poza tym sam PH, który tak wiele czasu spędza w buszu, ma swoje potrzeby. My pojedziemy do domu, możemy się tak odmoczyć, on zostaje często z drugim klientem potem z kolejnym , on musi dbać o siebie. Nasz PH w Zimbabwe woził się z taką wielka jak trumna metalowa skrzynią. To był jego dom. Łazienki również dokładnie opisuje książce.
Marta Kobędza Krain: Pamięta Pani co Babę najbardziej wystraszyło, rozbawiło a co dało do myślenia?
Bożena Mazalik: Wystraszyła? Chyba własna wyobraźnia. ? czarna mamba? myszka, facet z wiadrem benzyny na głowie i papierosem. Rozbawiła zamarznięta woda w chłodnicy na początku lipca. Małżonek zbierający dla mnie owoce opuncji.
Do myślenia dało mi to, że nie wszyscy tam codziennie jedzą i nie mówię o biedocie jaką pokazują nasze media, mówię o zwykłych białych ludziach. O kucharce?
Wiele dały mi do myślenia kobiety, jak wyglądają, jak się noszą, ta ich godność, postawa królewska, jaka jest różnica na lotniskach, pomiędzy kobietami różnych ras i kontynentów.
Marta Kobędza Krain: Najważniejsze dla nas Bab pytanie. Jak chłop traktował Babę na Safarii: jak kulę u nogi, pielęgniarkę, kucharkę, czy równego sobie kompana?
Bożena Mazalik: Jak wszystko. Kulą u nogi byłam, gdy mnie zostawili i poszli pędem za impalą, szukałam wtedy drogi sama, znaczyłam krzaki strzępami chusteczki higienicznej. Byłam kulą u nogi, gdy chciałam fotografować ptaki , a nie mieli dla mnie dubeltówki i nie puścili mnie samej. Te historie również są w książce. Pielęgniarką byłam, kiedy sięgałam do apteczki, a obłożyłam się homeopatami (to jeden z moich koników), zakładałam plaster, lek na malarię, albo 2 KC, na dość powszechne dolegliwości niekoniecznie nasze. Byłam krawcową, ponieważ obcinałam rękawy i robiłam to myśliwskim nożem. Kucharką też byłam raz jedyny, kiedy robiłam tatara, ale o tym w książce, nawiasem mówiąc oni wspaniale gotują np. taki gulasz z perliczki pod ciastem, chleb, desery, z warzywami kiepsko. We wszystkich innych sytuacjach byłam kompanem. Nawet kilka razy żoną.
Marta Kobędza Krain: A kobiety w Afryce?
Bożena Mazalik: jako kobieta właśnie obserwowałam w tych nielicznych momentach, kiedy panowie wypuszczali mnie z buszu, afrykańskie kobiety. Miałam wtedy mocno mieszane uczucia. Ponieważ wiem, przeważnie z lektury książek, gdyż przed wyjazdem do Afryki przeczytałam prawie wszystko co znalazłam na ten temat, nie wiem tylko jakiego rodzaju to jest wiedza, najczęściej były to powieści, a nie reportaże. Moja książka jest reportażem. Nie zmyślałam. Mówi się, że kobiety mają tam ciężkie życie nie przeczę. Zaraz o nim więcej opowiem, jedno mnie tylko uderzyło, one wszystkie wyglądają jak piękne kolorowe kwiaty, a noszą się jak królowe, noszą dumnie uniesiona głowę, są wyprostowane jak trzciny, i mnóstwo informacji potrafią przekazać wzrokiem, najbardziej niechęć i nienawiść, w RPA to mnie uderzyło. W Zimbabwe było zupełnie inaczej, w Namibii, też inaczej. Tam miałam mały kontakt z rdzennymi mieszkańcami czarnego lądu. Jak to nieładnie brzmi, ale poprawnie politycznie.
O dziś mam w oczach obrazek: kawałek blachy falistej na czterech kijach , wielkości może 2,5 metra na półtora, jedna ściana, a pod spodem kawałek stołu, piec, najdziwniejszy jaki widziałam, niby otwarte palenisko a jednak można je było przykryć, kilka gwoździ, na których wisiało parę najpotrzebniejszych sprzętów, jakąś ściereczka, maczeta, siekiera o dziwnym kształcie, z takim okrągłym obuchem. Przechodziłam obok i strasznie głupio się czułam. Ci ludzi którzy mieszkają obok farm (w Namibii) gotują sobie sami, zakupy musza sobie robić również sami, prawdę mówiąc nie wiem gdzie, nie miałam możliwości popytać, biali niechętnie udzielali takich informacji, z Murzynami nie zawsze mogłam się porozumieć Afrikaans jako tako rozumiałam po którymś kolejnym pobycie, na początku niestety zostawał tylko niemiecki, potem angielski. Murzyni są absolutnie genialni, jeśli chodzi o języki, ci ludzie znają kilka narzeczy okolicznych im plemion, poza tym najczęściej jeden lub dwa języki oficjalne dla danego kraju.
Marta Kobędza Krain: Dziękuję za rozmowę, a wszystkich zainteresowanych zapraszam do lektury. Książkę można wypożyczyć w Gminnej Bibliotece Publicznej w Tworogu oraz w jej filiach lub zakupić w księgarniach internetowych.